
Relacja z rejsu kwalifikacyjnego -> Start z Helu we wtorek (09.09.2025) zaczął się dobrze, a potem było już tylko lepiej!
Zaraz po wypłynięciu z portu – żegnany okrzykami starszych żeglarzy „Kolejna Setka! Powodzenia!” – podczas stawiania żagla, uciekł mi tzn. odwiązał się fał grota. OK. Z topenanty zrobiłem fał, a z zapasowego fału foka zrobiłem topenantę. W przeciwieństwie do większości żeglarzy, staram się nie być przesądnym, bo to ponoć pecha przynosi. Posprawdzałem wszystkie węzły, szekle, zapinki, przetyczki, mocowania i wiązania…dobra płynę dalej.
Za Helem obrałem kurs północno zachodni i postanowiłem tę część mojego urlopu przeznaczyć na dogadywanie się z samosterem. Zajmowałem się tym od rana do wieczora i całą noc aż do rana. Mniej więcej w połowie doszedłem do wniosku, że któryś z nas w tym dialogu jest zupełnie zamknięty na każdą argumentację drugiej strony i dalsza rozmowa nie ma sensu. Miałem się obrażać, denerwować i grozić ale przypomniałem sobie, że przecież! Ja mam niezałożone płetwy stabilizujące na rufie. Rach ciach i już płetwy umocowane w gniazdach, zabezpieczone liną gumową, zaczynają pełnić swoją funkcję. Jest sukces. Samoster zaczyna mnie słuchać, łódka zaczyna słuchać samosteru, przez moment w tym gronie zaczęło robić się przyjemnie.
Księżyc świeci dodając otuchy początkującemu setkowiczowi – cały czas uczę się tej łódki. Po zwodowaniu i otaklowaniu, pierwsze pływanie było z Górek Zachodnich szerokim łukiem do Helu, a teraz już lecę żeby zaliczyć rejs kwalifikacyjny. Wiatru coraz więcej wiec ćwiczę refowanie 1, 2, 3 ref i z powrotem 2, 1. Przez jakiś czas zostaję na pierwszym ale nie długo. Wiatr tężeje, dzień się skończył, sporo statków dookoła, moje emocje i pojawiające się zmęczenie. Zakładam trzeci ref i z uwagą analizuję na ploterze i AIS ruch statków tak, by móc realizować 10-minutowe drzemki przez noc. Bardzo pomaga mi w tym taki mały minutnik kuchenny – nastawiam parę minut, kładę głowę wewnątrz na czymś suchym, nie najtwardszym i słucham… mam odpoczywać, a ja słucham. Setka jest w istocie pudłem rezonansowym i wnętrze to jest prawdziwy koncert ciurków, chlupań, chlapnięć, bryzgów, szemrania, szurania, przelewania, puknięć, dudnięć, walnięć, je…ć, jęków westchnień i nagłych krótkich momentów zupełnej ciszy. W zależności od kursu i siły wiatru. Ale to tylko część podwodna. Do tego dochodzi cała gama dźwięków z pokładu, których tak naprawdę trzeba się nauczyć, związanych z takielunkiem i działającym na niego wiatrem.
AIS i ploter przydawały się bardzo przez pół nocy, aż do momentu, kiedy to ploter postanowił już nie brać udziału w tej wycieczce. Zostałem tylko ze światłem topowym, radiem VHF, AIS nadającym i telefonem komórkowym w ręce. Pierwsza noc tym razem skończyła się nad ranem, a przebyty dobowy wynik to ponad 100 mil na trzecim refie. Zrobiłem zwrot szukając spokojniejszych wód, lżejszych wiatrów i wspólnego języka z samosterem.
Dzień minął zaskakująco szybko. Uczyłem się łódki i stosowałem coraz dłuższe, już 15-minutowe pożywne drzemki, trzymałem kciuki za wiatr oraz starałem się jakoś odnaleźć w tej ograniczonej przestrzeni. Pierwsze doświadczenia kuchenno-kulinarne, pierwsze doświadczenia związane z higieną (o których wszyscy milczą
), jakieś suszenie się po nocy.


No i kolejne zmartwienie. Okazało się, że moje oczy bardzo źle reagują na wiatr, słoną wodę oraz ostre światło. Zdałem sobie sprawę, że nie widzę najlepiej. Zajęło to moją głowę na jakiś czas, na szczęście nie za długi, bo stale płynę 5-6 węzłów na zarefowanych żaglach. Moje okulary, woda i z niej sól, okazały się przyczyną „słabowidzenia”, że aż dziwne, że widziałem cokolwiek…
Zbliżając się do stref 6 i 6b, które są czasowo zamykanymi poligonami wojskowymi na wysokości Ustki, zapytałem przez radio tamtejszy kapitanat czy mogę jechać. Nieczynne do północy.
Trzymałem wcześniej kciuki za wiatr, bo już tymczasem naprawdę nie chciałem więcej, ale chyba zostałem źle zrozumiany. Wiatru przybywało. Wymyśliłem w takim razie, że znów popłynę na północ tyle, że pół nocy, żeby nad ranem znaleźć się na podobnej wysokości i wtedy decydować: czy dalej na zachód, czy już kierować się w stronę zatoki.
Cały czas kwestia rozbijała się o trzy aspekty: odnalezienie się w otaczających warunkach pogodowych, nieudaną próbę pozostania w strefie własnego komfortu oraz wypływanie odpowiedniej ilości mil morskich.
Noc okazała się najtrudniejszą w całym rejsie jak i w całym moim pływaniu. Do drugiej w nocy było dużo wiatru, a ziomek księżyc też już się wypisał. Natomiast po zwrocie na południe, o tej 2 w nocy, zaczęło się coś, na co w ogóle się nie umawialiśmy…Wiatru zrobiło się bardzo dużo i rozbudowała spora fala, na szczęście nie skłócona, ale na tyle duża że pokład w wodzie, okienka w wodzie, nok bomu w wodzie. Kiedy zaczęło obmywać solar zamocowany na koszu rufowym, a bryzgi kilkukrotnie uderzyły w samoster, zacząłem poważnie się zastanawiać: co mogę jeszcze w tej sytuacji zrobić, albo co jeszcze się może wydarzyć? Bałem się o samoster, ponieważ w tych warunkach sterowanie ręczne byłoby ekstremalnie dla mnie trudne. Wtedy zaczęło lać.
Nad ranem, jak się nieco uspokoiło, byłem obity fizycznie a psychika szorowała w okolicach: po co mi to było, na własne życzenie, ja sam sobie takie rzeczy…, uciekam do Kołobrzegu niech ktoś weźmie sobie tę łódkę bo ona wcale nie jest taka fajna ani ładna, jestem szczerym zwolennikiem czytania książek pod kocykiem przy kominku, spacery z moim psem to jest rodzaj rozrywki jaki preferuje, a relacje rodzinne są niezmiernie ważne i to jest czas żeby je pielęgnować potrójnie! Grzybobranie, scrabble i seriale to jest przecież istota mojego temperamentu…
Leje, niebo ołowiane, dookoła nic. Płynę w słabnącym wietrze na zachód. Leżę. Zamknąłem się w środku i leżę. Drzemka i sprawdzenie widnokręgu i tak kilkukrotnie. Z pewnym opóźnieniem morze też spowalnia i zaczyna dać się funkcjonować. Przebieram się w suche rzeczy i dokładam warstw. Nawadniam się i jem coś łatwo-miękkiego. Znów drzemka. Jest już koło południa, zaczyna wychodzić słońce i wtedy przychodzi myśl: żeby może jednak „tej Mojej słonej skóry” tak łatwo nie sprzedawać, żeby jednak się tak nie poddać po pierwszym obiciu, żeby jednak zawalczyć o swoje żeglarskie doświadczenie i proste spojrzenie przed lustrem…Zapada decyzja. Zawracam i płynę na wschód. Zrobię wszystko żeby wrócić do NCŻ przede wszystkim, ale też żeby wypływać te brakujące mile w miarę fizycznych możliwości.

Piszę do kolegi komunikatorem satelitarnym z pytaniem jak wygląda sytuacja pogodowa. Dostaję informację, że przez najbliższych kilka godzin czeka mnie 30+ węzłów w podstawie ale potem to już droga na wschód będzie z silnym ale dobrym wiatrem. Normalnie bym się raczej nie ucieszył i starał się uniknąć tego wiatru za wszelką cenę, jednak wtedy, po przebytej nocy postanowiłem tylko, po prostu dobrze się na to przygotować. Klar pod pokładem, klar w linach, przygotowanie kontrfału foka, woda pitna pod ręką, chałwa pod ręką, kontraszot grota ect.
Jak zaczęło wiać i morze się rozhuśtało zacząłem sam sterować ręcznie. Skończyło się na 6 godzinnym sterowaniu, próbie ominięcia rogu poligonu przy Ustce – statek wojenny stał w niedużej odległości i czekał na decyzje samotnego żeglarza. Czas skupienia i uważnego sterowania. Nie wiatr tym razem, a fale okazały się bardzo wymagające, bo były skłócone i przychodziły z różnych kierunków, nieregularnie. Raz (tylko o tym czytałem) przyszły jak mi się wydaje „trzy siostry” – fale z zupełnie innego kierunku, znacznie większe niż te dotychczasowe. Druga zabrała mnie w kilkusekundowe surfowanie owocujące nagłym wzrostem prędkości (ze dwa razy) drżeniem całej łódki i dziwnym warkotem płetwy kilowej. Nie pozostało mi nic innego jak krzyknąć na całe gardło jjjjjjiiiiiiiiiHaaaaaaa!
Wieczorem wiatr osłabł, a ja zbliżyłem się do lądu na tyle, że zaczęły spływać pierwsze wiadomości na telefon ale też na tyle, że poczułem wspaniały ciepło sosnowy zapach płynący od strony Słowińskiego Parku Narodowego.
Akcja tego filmu znów przyspiesza – po chwili rozluźnienia i samozadowolenia z decyzji i konsekwentnego działania – na horyzoncie pojawiają się chmury burzowe. Widać wyładowania i wiatr tężeje. Dwa razy na tym rejsie stanąłem przed taką decyzją. Trzymać pełne żagle i uciekać z dobrą prędkością przed burzą, czy już się refować i zawczasu być możliwie najlepiej przygotowanym do tego co ma nadejść. Odcinek od Łeby do Rozewia znów na trzecim refie, choć nad ranem już nie był konieczny. Ale ja byłem zbyt zmęczony żeby przyspieszać.

Na wysokości Władysławowa flauta zupełna. Lampa, brak wiatru i Dar Młodzieży stojący na kotwicy. Martwa fala towarzyszy mi w pożywnym i zbilansowanym posiłku, a następnie zaczyna wiać ze wschodu. Dobra, przecież ja ciągle mam masę mil do wystukania – płynę na zachód. Do odwrotu zachęcają mnie kolejne burzowe chmury.
W stronę Helu, w stronę zatoki. Błyski wyładowań elektrycznych dookoła. Po zmroku wchodzę na Zatokę Gdańską i mimo rosnącego zmęczenia, na pierwszym refie, zaczynam się halsować pod rosnący wiatr południowy. Halsuję się do rana pomiędzy dwoma torami podejściowymi, tak gęsto żeby zbliżać się do portu, ale też żeby jak najwięcej mil zanotować – jeszcze wierzę, że mi się uda. Ta noc jest najzimniejsza albo ostatni posiłek nie był tak zbilansowany jak mi się wydawało. Feria świateł dookoła i stojące na redzie mastodonty, to jedyni świadkowie gasnącej chęci pływania i rozpalonej gorącej potrzeby gorącego prysznica.
Świta. Mam dość. Zrzucam żagle i postanawiam na silniku przeciąć tor południowy po uzyskaniu wcześniejszej zgody z kapitanatu. Cisnę moim 2,5 konnym suzukiem (pozdrowienia Norbi). Wygląda na to, że ostatnie mile do portu i ostatnie mile rejsu kwalifikacyjnego już nie powinny zaskoczyć, oczywiście poza zwykłą nerwówką czy paliwa wystarczy.
Wschodzi słońce ale cieplej się jeszcze nie robi. Dzwonię do kolegi żeby patrzył na inReach, czy dobrze płynę (zmieniłem raportowanie na co 10 minut) i w tym momencie robi się mleko. Dosłownie w ciągu jednej minuty zostałem otulony przez zimną mgłę (prawie jak Drakkainen) na samym podejściu do Górek Zachodnich.
Jeszcze dwie przygody na torze podejściowym. Dywagacje sam ze sobą albo z kimś kto zaczyna ze zmęczenia towarzyszyć mi na łódce – „czy boja to zielona boja, czy boja to czerwona boja”. A także rozkminka „czy ta stalowa budowla obok tej boi, to na lądzie, czy to płynie w moją stronę?”. Tymczasem grupa rybaków popija poranną kawę dopalając śniadaniowe papierosy. Nic nie widzę, dopłynąłem do Zakopanego? Mam wrażenie, że płynę w dół.
Marcin mnie już słyszy ale nie widzi. Wchodzę do mariny, odbiera ode mnie cumy i natychmiast zaprasza na śniadanie do siebie. Jajówka jak u mamy.
Zmęczony, dumny, zadowolony, podbudowany, duuużo nauczony, lekko podśmiardujący, rzutem na taśmę zaliczam rejs kwalifikacyjny. Minimalne 362 mile morskie z haczykiem. Piszę do bliskich ale wszyscy jeszcze śpią, przecież to sobota bardzo wcześnie rano.
Wiem, że są większe dystanse, wiatry i fale. Wiem też, że mimo trudnego dziewiczego rejsu na własnoręcznie zbudowanej 5-metrowej łódce, nadal mam apetyt na żeglowanie.
Jedna uwaga dla marzycieli i planujących. Setka to nie pleasure craft, więc już teraz wiem, że rejs kwalifikacyjny powinien być poprzedzony testami na krótszych odcinkach. Czas spędzony na mizianiu wnętrza to czas stracony – szczególnie jeśli ma go zabraknąć na pływanie, pływanie, pływanie.


206